Kochani!
Jak wiecie, w środę rozpoczęłam 3-tygodniowy (w założeniu) pobyt na Oddziale Rehabilitacji Szpitala w Mi*****.
Nie było łatwo nawet myśleć o
samym pobycie, spakować się, wyruszyć i przytulić męża na
pożegnanie. Oczywiście decydujący wpływ na te odczucia miały moje dziecięce
doświadczenia i skojarzenia szpitalno-sanatoryjne oraz nieco "chore"
relacje z Michałem - panikujemy zawsze przed nawet jednodniowym rozstaniem!
Powodem mojego skierowania do
szpitala nie było jakieś nagłe pogorszenie stanu zdrowia, tylko "intensywna
rehabilitacja przedoperacyjna". Tak przynajmniej zapowiadał lekarz wypisujący
skierowanie (ordynator oddziału). I tylko dlatego zdecydowałam się na pobyt
w szpitalu. ...Bo wiadomo - rehabilitację "zwykłą" można załatwić wszędzie,
np. dwa kroki od domu.
Wiecie, jak taka intensywna
rehabilitacja wyglądała?
Całość moich codziennych zabiegów
zamykała się w czasie 1,5 godziny (do 11:00)! Miałam skierowanie na: solux (lampy nagrzewające), wirówkę
(masaż wodny łydki), ćw. grupowe (tzw.
ogólnoustrojowe) i te najważniejsze - indywidualną
pracę z fizjoterapeutą na przykurcz ścięgna achillesa i hiperlordozę lędźwiową, z naciskiem na wzmocnienie mięśni brzucha. Inni pacjenci mieli ok. 8 zabiegów dziennie, ale rzeczywiście w moim przypadku cudów się nie
zrobi - schorzenie jest przewlekłe, a terapia nie ma przynosić ukojenia bólu, więc tego się nie czepiam. Ale...
Ćwiczenia indywidualne
"prowadziła" (yhm..) Pani, którą pochłaniało plotkowanie z koleżanką
i dzwonienie do domu. Łącznie poświęciła mi ok. 20 minut i z tego przez
większość czasu zapominała o mojej obecności. Dzięki niej poznałam aż 3 izomeryczne ćwiczenia na hiperlordozę, które w moim odczuciu nie różniły się od
siebie. Ale to pewnie dlatego, że nie pokazano mi i nie kontrolowano, czy
dobrze je wykonuję. Gdybym nie przypominała o swojej obecności i nie dopraszała się kolejnych propozycji, to
czasu starczyłoby na pokazanie dwóch, albo i jednego ćwiczenia. "Ok - myślałam
zdezorientowana... wydrukuję coś z netu, poćwiczę w domu (w szpitalu nie było
miejsca dostępnego w tzw. pozagrafiku) - najważniejszy achilles!". Z rehabilitacją
ścięgna zapoznana jestem od wczesnego dzieciństwa i to całkiem dobrze - tak przynajmniej myślałam. Byłam przekonana, że nie da się pracować nad przykurczem ścięgna achillesa tak, żeby
nie dotknąć łydki.. A jednak! Po co się męczyć, jeśli można podczepić do nogi
ciężarek!? To nic, że ciągnie on tyle co nic i to głównie grzbiet stopy! Myślę,
że zadziałał tutaj schemat podwieszania - na salkę (mini mini salkę) nie trafiają
pewnie osoby poniżej 60 roku życia, którym nie wystarczy podwiesić szyi, nogi,
albo ręki... Tutaj niewątpliwie punkt dla Pani za wyobraźnię - jednak potrzeba
matką wynalazku! Pomyślałam o moim rehabilitancie z nastoletnich czasów, który podczas naciągania ścięgna (przez ok 20 minut) dyszał z
wycieńczenia, ocierał pot i po pracy ze mną zmieniał koszulkę (głównie ze
względu na stopień wygniecenia - owijał nią stopę, żeby łatwiej było
stabilnie ją uchwycić). Że też przez tyle miesięcy nie wpadł na pomysł z
ciężarkiem! ;)
Pan prowadzący ćwiczenia grupowe
odpływał myślami bardzo dalekooo. O ile nie gubił się w liczeniu RAZ DWA, to z
koncentracją i zapamiętaniem, że przed chwilą już była: "kołyska"
miał problem. On wyobraźnią nie musiał się wykazywać - wystarczyły polecenia
typu: "unieść nogi - kto może", "unieść ręce - kto może",
usiąść na piętach - kto może". Generalnie większość nie mogła i leżała.
Ale 10 minut minęło szybko.
Solux trzeba właściwie tylko
włączyć, odpowiednio ustawić wysokość, jeśli jest starego typu - zmienić
wkładkę z niebieskiej na czerwoną. No i oczywiście zadbać, żeby był
bezpośrednio przed ćwiczeniami łydki (pisemne zalecenie lekarza i wszelkich
praw logiki). Niby proste, prawda? Ale musiałam walczyć o tę kolejność przy ustalaniu
grafiku i kłócić się, że z doświadczenia wiem, iż powinien świecić na czerwono,
a nie niebiesko! Pani twierdziła, że "niebiesko też może być i jest
przeciwbólowo", a ja upierałam się że ma być rozgrzewająco jednak.
Mimo moich starań i zapisu lekarza
nie udało się ułożyć soluxu przed ćwiczeniami - pomiędzy znalazła się wirówka.
Pani logicznie argumentowała : "Przecież ja naleję ciepłej wody"!
Prawda? Prawda! Z resztą jakie to miało znaczenie, skoro na soluksie marzłam
(za wysoka lampa i chłód w sali), a poza tym jak poszłam na wyznaczoną godzinę
ćwiczeń to usłyszałam, że... "przecież nie ma miejsca"!
Wróciłam do pokoju i starałam się
utrzymać ciepło owijając nogę w kołdrę. Nie udało się - w sali było za zimno...
A zimno zwłaszcza było nocą -
kaloryfery "nie grzały". Rezultat był taki, że odnowiło mi się
leczone przed pójściem do szpitala, zapalenie pęcherza. Do tego stopnia, że płakałam z bólu, czołgałam się po ścianie, żeby poprosić o lek i usłyszeć od
ordynatora "że jeśli mi tu za zimno, to w domu mam za ciepło". Po Furaginie
zwymiotowałam. Czasem tak na mnie działa. Powinnam to powiedzieć lekarzowi, ale
w momencie największego bólu myślałam tylko o jego ukojeniu. Całe szczęście, że
udało mi się dobiec do łazienki i że była akurat wolna... Bo łazienka była
jedna na całym piętrze (na ok. 30 kobiet) i połączona z jedynym prysznicem.
Pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę i poinformowała o zajściu lekarkę.
Dostałam jeszcze antybiotyk, Furagin odstawiono. Nie
wiem, czy przeżyłabym te godziny, zanim lek zaczął działać, gdyby Pani z sali
nie przyniosła mi butelki z gorącą wodą. ...I gdyby nie zapewnienia Michała, że
w każdej chwili może po mnie przyjechać. Udało mi się wytrzymać do następnego
dnia, zapoznać się z tym jak wyglądają ćwiczenia i legalnie wyjść na weekendową
przepustkę.
Wczoraj przez pół dnia
zastanawialiśmy się, czy jest sens wracać do szpitala. Początkowo nie brałam
opcji zrezygnowania z pobytu pod uwagę, zostawiłam nawet wszystkie
rzeczy... Ale Michał mi uświadomił, że jeśli tej rehabilitacji właściwie nie
ma, to po jaką cholerę mam tam siedzieć, marznąć, nudzić się od 11:00 do końca
dnia? Przecież rehabilitację możemy załatwić na miejscu. I na pewno będzie
porządniejsza, bo jest fizycznie niemożliwe, żeby było inaczej!
I taki jest plan i decyzja!
Rehabilitacja we Wrocławiu, gdzieś w pobliżu domu. Prywata konsultacja z
rehabilitantem w sprawie ułożenia ćwiczeń na ścięgno i na lordozę, z włączeniem do
"układu" również mięśni Michała. Generalnie praca w domu, a potem zabieg. Do
Mi***** nie wracam.
Oczywiście cieszę się, że zostanę
w domu, ale mam też odczucie jakiejś porażki... Wyszło jak wyszło. Nie wyszło.
Szkoda, że tak wygląda INTENSYWNA REHABILITACJA PRZEDOPERACYJNA... Że fizjoterapeutami
są czasem ludzie nie mający minimum zaangażowania w swoją pracę. Cóż... :(
Może na zakończenie kilka
jeszcze "perełek" z życia w szpitalu:
- W dniu przyjazdu pacjentowi
przysługuje pół obiadu (tylko zupa)! A stawić trzeba się na 8:00, choć
formalności trwają chwilę i zabiegów w dniu przyjazdu nie ma - przepisy,
- Koleżanka z sali miała liścia w
galaretce podanej na śniadanie,
- Ta sama koleżanka, w przeciwieństwie do
reszty pacjentów, nie dostała przepustki. Dlaczego? Wiadomo tylko, że przed nią
wyszedł z gabinetu ktoś bardzo zdenerwowany, kto może popsuł lekarce humor?
- W moim prześcieradle były dziury wielkości
cytryn, a na poszwie plamy krwi,
- Szpital nie ogrzewa sal, a w nocy 2
stopnie...
- Jedna łazienka, jedno wc na całe piętro? Ok!
Ale może nie w jednym pomieszczeniu!
...I na tym może zakończę,
Wdzięczna, że już w domu PACJENTKA
I dobrze, że tak zdecydowaliście.Dzięki za wpis na blogu, bo ja już się martwiłam, że pod tramwaj wleciałaś, czy co...
OdpowiedzUsuńGdzie Ty trafiłaś???może to nie był szpital??
OdpowiedzUsuńI jak tu nie sprywatyzować służby(?) zdrowia!najlepszym przykładem są gabinety dentystyczne-tam wiedzą jak zabiegać o pacjenta!
całuję!i popieram waszą decyzję!
Wiesz Jolu, Gocha pisała, że tak wyglądają szpitale! Jednak!
OdpowiedzUsuńZgadzam się z panią Jolą, bo dopóki personel dostaje pensję czy stoi, czy leży, to jakość będzie fatalna. Smutne, że ludzi trzeba tak motywować, bo nie mają chęci dobrze wykonywać swojej pracy...
OdpowiedzUsuń