piątek, 26 października 2012

Na walizkach!


Choć do szpitala już nie wracam, to walizki jak na razie nie mogę rozpakować!



Milo zrobił sobie na niej legowisko marzeń, a ja nie mam serca pozbawić go tego...

...sami zobaczcie...

...komfortu? 

...szczęścia?


Zwłaszcza, że teraz nasz Buster przechodzi przez naprawdę ciężki okres!









sobota, 20 października 2012

Relacja pacjenta


Kochani!


Jak wiecie, w środę rozpoczęłam 3-tygodniowy (w założeniu) pobyt na Oddziale Rehabilitacji Szpitala w Mi*****.

Nie było łatwo nawet myśleć o samym pobycie, spakować się, wyruszyć i przytulić męża na pożegnanie. Oczywiście decydujący wpływ na te odczucia miały moje dziecięce doświadczenia i skojarzenia szpitalno-sanatoryjne oraz nieco "chore" relacje z Michałem - panikujemy zawsze przed nawet jednodniowym rozstaniem!

Powodem mojego skierowania do szpitala nie było jakieś nagłe pogorszenie stanu zdrowia, tylko "intensywna rehabilitacja przedoperacyjna". Tak przynajmniej zapowiadał lekarz wypisujący skierowanie (ordynator oddziału). I tylko dlatego zdecydowałam się na pobyt w szpitalu. ...Bo wiadomo - rehabilitację "zwykłą" można załatwić wszędzie, np. dwa kroki od domu.

Wiecie, jak taka intensywna rehabilitacja wyglądała?

Całość moich codziennych zabiegów zamykała się w czasie 1,5 godziny (do 11:00)! Miałam  skierowanie na: solux (lampy nagrzewające), wirówkę (masaż wodny łydki), ćw. grupowe (tzw. ogólnoustrojowe) i te najważniejsze - indywidualną pracę z fizjoterapeutą na przykurcz ścięgna achillesa i hiperlordozę lędźwiową, z naciskiem na wzmocnienie mięśni brzucha. Inni pacjenci mieli ok. 8 zabiegów dziennie, ale rzeczywiście w moim przypadku cudów się nie zrobi - schorzenie jest przewlekłe, a terapia nie ma przynosić ukojenia bólu, więc tego się nie czepiam. Ale...

Ćwiczenia indywidualne "prowadziła" (yhm..) Pani, którą pochłaniało plotkowanie z koleżanką i dzwonienie do domu. Łącznie poświęciła mi ok. 20 minut i z tego przez większość czasu zapominała o mojej obecności. Dzięki niej poznałam aż 3 izomeryczne ćwiczenia na hiperlordozę, które w moim odczuciu nie różniły się od siebie. Ale to pewnie dlatego, że nie pokazano mi i nie kontrolowano, czy dobrze je wykonuję. Gdybym nie przypominała o swojej obecności i  nie dopraszała się kolejnych propozycji, to czasu starczyłoby na pokazanie dwóch, albo i jednego ćwiczenia. "Ok - myślałam zdezorientowana... wydrukuję coś z netu, poćwiczę w domu (w szpitalu nie było miejsca dostępnego w tzw. pozagrafiku) - najważniejszy achilles!". Z rehabilitacją ścięgna zapoznana jestem od wczesnego dzieciństwa i to całkiem dobrze - tak przynajmniej myślałam. Byłam przekonana, że nie da się pracować nad przykurczem ścięgna achillesa tak, żeby nie dotknąć łydki.. A jednak! Po co się męczyć, jeśli można podczepić do nogi ciężarek!? To nic, że ciągnie on tyle co nic i to głównie grzbiet stopy! Myślę, że zadziałał tutaj schemat podwieszania - na salkę (mini mini salkę) nie trafiają pewnie osoby poniżej 60 roku życia, którym nie wystarczy podwiesić szyi, nogi, albo ręki... Tutaj niewątpliwie punkt dla Pani za wyobraźnię - jednak potrzeba matką wynalazku! Pomyślałam o moim rehabilitancie z nastoletnich czasów, który podczas naciągania ścięgna (przez ok 20 minut) dyszał z wycieńczenia, ocierał pot i po pracy ze mną zmieniał koszulkę (głównie ze względu na stopień  wygniecenia - owijał nią stopę, żeby łatwiej było stabilnie ją uchwycić). Że też przez tyle miesięcy nie wpadł na pomysł z ciężarkiem!  ;)

Pan prowadzący ćwiczenia grupowe odpływał myślami bardzo dalekooo. O ile nie gubił się w liczeniu RAZ DWA, to z koncentracją i zapamiętaniem, że przed chwilą już była: "kołyska" miał problem. On wyobraźnią nie musiał się wykazywać - wystarczyły polecenia typu: "unieść nogi - kto może", "unieść ręce - kto może", usiąść na piętach - kto może". Generalnie większość nie mogła i leżała. Ale 10 minut minęło szybko.

Solux trzeba właściwie tylko włączyć, odpowiednio ustawić wysokość, jeśli jest starego typu - zmienić wkładkę z niebieskiej na czerwoną. No i oczywiście zadbać, żeby był bezpośrednio przed ćwiczeniami łydki (pisemne zalecenie lekarza i wszelkich praw logiki). Niby proste, prawda? Ale musiałam walczyć o tę kolejność przy ustalaniu grafiku i kłócić się, że z doświadczenia wiem, iż powinien świecić na czerwono, a nie niebiesko! Pani twierdziła, że "niebiesko też może być i jest przeciwbólowo", a ja upierałam się że ma być rozgrzewająco jednak.

Mimo moich starań i zapisu lekarza nie udało się ułożyć soluxu przed ćwiczeniami - pomiędzy znalazła się wirówka. Pani logicznie argumentowała : "Przecież ja naleję ciepłej wody"! Prawda? Prawda! Z resztą jakie to miało znaczenie, skoro na soluksie marzłam (za wysoka lampa i chłód w sali), a poza tym jak poszłam na wyznaczoną godzinę ćwiczeń to usłyszałam, że... "przecież nie ma miejsca"!

Wróciłam do pokoju i starałam się utrzymać ciepło owijając nogę w kołdrę. Nie udało się - w sali było za  zimno...

A zimno zwłaszcza było nocą - kaloryfery "nie grzały". Rezultat był taki, że odnowiło mi się leczone przed pójściem do szpitala, zapalenie pęcherza. Do tego stopnia, że płakałam z bólu, czołgałam się po ścianie, żeby poprosić o lek i usłyszeć od ordynatora "że jeśli mi tu za zimno, to w domu mam za ciepło". Po Furaginie zwymiotowałam. Czasem tak na mnie działa. Powinnam to powiedzieć lekarzowi, ale w momencie największego bólu myślałam tylko o jego ukojeniu. Całe szczęście, że udało mi się dobiec do łazienki i że była akurat wolna... Bo łazienka była jedna na całym piętrze (na ok. 30 kobiet) i połączona z jedynym prysznicem. Pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę i poinformowała o zajściu lekarkę. Dostałam jeszcze antybiotyk, Furagin odstawiono. Nie wiem, czy przeżyłabym te godziny, zanim lek zaczął działać, gdyby Pani z sali nie przyniosła mi butelki z gorącą wodą. ...I gdyby nie zapewnienia Michała, że w każdej chwili może po mnie przyjechać. Udało mi się wytrzymać do następnego dnia, zapoznać się z tym jak wyglądają ćwiczenia i legalnie wyjść na weekendową przepustkę.

Wczoraj przez pół dnia zastanawialiśmy się, czy jest sens wracać do szpitala. Początkowo nie brałam opcji zrezygnowania z pobytu pod uwagę, zostawiłam nawet wszystkie rzeczy... Ale Michał mi uświadomił, że jeśli tej rehabilitacji właściwie nie ma, to po jaką cholerę mam tam siedzieć, marznąć, nudzić się od 11:00 do końca dnia? Przecież rehabilitację możemy załatwić na miejscu. I na pewno będzie porządniejsza, bo jest fizycznie niemożliwe, żeby było inaczej!

I taki jest plan i decyzja! Rehabilitacja we Wrocławiu, gdzieś w pobliżu domu. Prywata konsultacja z rehabilitantem w sprawie ułożenia ćwiczeń na ścięgno i na lordozę, z włączeniem do "układu" również mięśni Michała. Generalnie praca w domu, a potem zabieg. Do Mi***** nie wracam.

Oczywiście cieszę się, że zostanę w domu, ale mam też odczucie jakiejś porażki... Wyszło jak wyszło. Nie wyszło. Szkoda, że tak wygląda INTENSYWNA REHABILITACJA PRZEDOPERACYJNA... Że fizjoterapeutami są czasem ludzie nie mający minimum zaangażowania w swoją pracę. Cóż... :(



Może na zakończenie kilka jeszcze "perełek" z życia w szpitalu:

- W dniu przyjazdu pacjentowi przysługuje pół obiadu (tylko zupa)! A stawić trzeba się na 8:00, choć formalności trwają chwilę i zabiegów w dniu przyjazdu nie ma - przepisy,

- Koleżanka z sali miała liścia w galaretce podanej na śniadanie,

 - Ta sama koleżanka, w przeciwieństwie do reszty pacjentów, nie dostała przepustki. Dlaczego? Wiadomo tylko, że przed nią wyszedł z gabinetu ktoś bardzo zdenerwowany, kto może popsuł lekarce humor?

 - W moim prześcieradle były dziury wielkości cytryn, a na poszwie plamy krwi,

 - Szpital nie ogrzewa sal, a w nocy 2 stopnie...

 - Jedna łazienka, jedno wc na całe piętro? Ok! Ale może nie w jednym pomieszczeniu!



...I na tym może zakończę,


Wdzięczna, że już w domu PACJENTKA